Belgrad – śladem prawosławnych ikon

Belgrad, stolica Serbii. Piękne miasto, przypominające polskie stare miasta, jeszcze przed “zastrzykiem” unijnych dotacji na renowacje. Piękni, życzliwi i… religijni ludzie. Przywiązanie do wiary prawosławnej widać na każdym kroku.

Cerkiew św. Marka. Już przed wejściem kręci się sporo wiernych. Jeden z nich podchodzi do batiuszki i całuje go w dłoń. Rozmawiają serdecznie. Wewnątrz wysokie wnętrze wydaje się surowe. Dopiero przed ołtarzem widać przepych. Mozaiki misternie malują zadumę na twarzach świętych. Ołtarz spływa złotem. Poza tym surowo, tak jak i wierni, którzy w pośpiechu wpadają na chwilę. Starsi ludzie, młodzi mężczyźni, kobiety z siatkami w ręku… Kłaniają się obrazom, jedni całują, inni „omiatają” po wykonaniu znaku krzyża. Ot, taka prawosławna codzienność…

Cerkiew św. Sawy. Jedna z największych na świecie i wciąż w budowie. Postawiono ją na miejscu tej, którą strawił ogień w XVI wieku. Jej odbudowa rozpoczęła się trzy wieki później i trwa do dziś. Turyści mieszają się tu z wiernymi. Nikt na nikogo nie zwraca uwagi. Jedni przyszli po to, by delektować się i sycić oczy przepychem serbskiego Bizancjum, drudzy szukają tu duchowego pocieszenia. Jakby rozmawiali ze świętymi uwiecznionym na ikonach. W kościołach wschodnich ikona jest „czymś” więcej niż tylko wizerunkiem świętych. Ikonopisarz w ciszy, skupiony na modlitwie, osiąga połączenie z Duchem Świętym który prowadzi jego rękę. Ikona jest więc stworzona przez człowieka – narzędzie w rękach Boga.

Każda serbska rodzina ma swojego patrona. Ta tradycja ciągnie się jeszcze od czasów słowiańskich. Wraz z chrześcijaństwem pogańskich bożków trzeba było wymienić na chrześcijańskich świętych. Patron rodziny przechodzi z ojca na syna – taka wielowiekowa tradycja. O rodziny dbają więc święci tacy jak Maryja, ale są też bardziej lokalni święci jak Justyn, czy Kosma oraz bardzo popularni, czyli św. Jerzy i św. Mikołaj. Ten ostatni patronuje największej ilości rodzin. Swoje święto w prawosławnej Serbii ma 19 grudnia. Wierni świętują zawsze trzy dni. W tym czasie rodzina pod patronatem św. Mikołaja przyjmuje gości, bliższą i dalszą rodzinę, znajomych, sąsiadów. Trzeba ich nakarmić i napoić. Często trzeba wziąć urlop w pracy, by sprostać tym tradycyjnym obrzędom.

My wybieramy się tam w maju. Ruszymy śladem bałkańskich sanktuariów nie tylko w Serbii, ale i Czarnogórze, Chorwacji, Bośni i Hercegowinie.

autorka: Agnieszka Kledzik

Malta. Jedno z najmniejszych państw świata. Powierzchnia wyspy położonej na morzu Śródziemnym jest nieco mniejsza od… Krakowa. Archipelag maltański to też wyspy Gozo i Comino oraz wiele innych mniejszych niezamieszkałych wysepek.

Malta jest też jednym z najbardziej zaludnionych państw na świecie i ma największe zagęszczenie… zabytków. Są tu też budowle megalityczne sprzed wielu tysięcy lat. Ilu dokładnie? To do dziś jest nierozwiązaną zagadką. Najbardziej popularnym megalitem jest ta świątynia na wyspie Gozo. Według legendy miała ją wybudować Gigantka o imieniu Sansuna, która poczęła dziecko – hybrydę ze zwykłym mężczyzną. Gdy urodziła półczłowieka – półgiganta w ciągu jednej nocy zbudowała Ginatiję.

Ta świątynia do niedawna była uważana za najstarszą na świecie zbudowaną z ociosanych bloków kamienia. Zdetronizowało ją Gobekli Tepe w Turcji. Przy świątyni Ġgantija znajduje się muzeum z zachowanymi doskonale figurkami i co ciekawe im są starsze, tym są piękniejsze i bardziej precyzyjne. Pierwsi osadnicy zdaniem archeologów na Maltę mieli dotrzeć tu z oddalonej o nieco ponad 80 km Sycylii 7900 lat temu. Jak? Tego też już nie potrafią jednoznacznie określić.

Malownicze uliczki, tworzą plątaninę dróg, na których obowiązuje ruch lewostronny. To pozostałość po wpływach kolonii brytyjskiej. Maltańczycy sami wystąpili o zwierzchnictwo królowej angielskiej, mając dość dwuletniego panoszenia się Francuzów. Było to na początku XIX wieku. Wszędzie też znajdziemy pozostałości po starożytnych Rzymianach, Arabach, a nawet Fenicjanach, którzy zawitali tu już w 800 roku przed naszą erą. Zresztą ta bogata historia odbija się w miejscowym języku. Maltański to swoisty miks arabskiego i włoskiego a i ponoć wpływy Fenicjan też w nim słychać.

Potęgę maltańskiego archipelagu zbudowali Joannici. Zakon kawalerów maltańskich otrzymał wyspę od Karola V Habsburga jako lenno. Było to w 1530 roku. Joannici wygnani z wyspy Rodos nie mieli zamiaru tu się osiedlać, ale jednak z biegiem czasu, fortyfikując wyspę, budowali też kościoły i mieszkania dla siebie. Przez dwieście lat, zakon św. Jana z Jerozolimy doprowadził do rozkwitu wyspy. Najpierw surowe kościoły zaczęli ozdabiać najlepsi architekci i malarze. Nowa stolica Valletta – od nazwiska mistrza zakonu zapełniała się architektonicznymi perełkami. W mieście na wzgórzu wybudowali 365 kościołów. Dziś jest już ich więcej. Wiele z nich ma dwie wieże, a na nich dwa zegary. Każdy wskazuje inną godzinę – a to po to by zmylić diabła lub śmierć – jak kto woli. Zresztą dzwony kościelne, w tym najbardziej katolickim kraju na świecie, słychać co chwilę i… ani razu o pełnej godzinie.

Valletta – najdalej na południe wysunięta europejska stolica wpisana jest na listę UNESCO. Jednym z najcenniejszych zabytków jest katedra św. Jana Chrzciciela. Uznawana jest za jedną z najpiękniejszych świątyń barokowych. Wiele razy rabowana i odbudowywana. Ale dla miłośników sztuki to miejsce jest najważniejsze. W oratorium można stanąć oko w oko z mrożącą krew w żyłach sceną: ścięcie św. Jana Chrzciciela. Caravaggio maluje światłem pełną dramatyzmu scenę. Może tym bardziej wiarygodną, bo nad nim samym wsiało widmo kary śmieci za zabicie młodego mężczyzny. Artysta ukrywał się u joannitów, nawet wstąpił do zakonu, ale gdy pobił jednego ze współbraci został wydalony z zakonu i… uciekł na Sycylię. W katedrze w Vallettcie wisi jeszcze jeden jego obraz. Św. Hieronim Piszący.

Urokliwe uliczki w mieście Mellieha szczególnie dobrze prezentują się po zmroku. Sanktuarium Maryjne góruje nad miastem z największą piaszczystą plażą na wyspie. Tu też w czasie II wojny światowej mieszkańcy Malty wydrążyli w miękkiej skale największy schron. W trakcie włoskich czy niemieckich nalotów mogło się tu schronić nawet 4 tysiące osób. Czasem nie wychodzili stąd całymi dniami, dlatego zorganizowali tu choćby porodówkę czy kaplicę.

Port w Marsaxlokk. Tu znów widać, jak różne wpływy kulturowe przenikały się wzajemnie przez wieki. Łodzie i rybaków przed nieszczęściem chroni umieszczone na dziobie oko Horusa. Staroegipski symbol szczęścia i ochrony. Domy zbudowane z wapienia o piaskowym kolorze krzyczą barwą drzwi. Także i tu w porcie. Tworząc cudownie kolorową i przyciągającą oczy mozaikę.

To co jednak przyciąga najbardziej tu turystów z całego świata to krystaliczna woda. Błękitna Laguna w pobliżu wyspy Comino pomiędzy Maltą a Gozo. Woda osiąga tu kolor głębokiego szafiru, gdy odbija się w słońcu od skał. Gdy trafi na piaszczyste podłoże szafir przechodzi w szmaragd… Pocztówkowe obrazki sprawiają, że nie brakuje tu miłośników sportów wodnych i tych, którzy po prostu lubią sycić oczy takim wspaniałym widokiem.

autorka: Agnieszka Kledzik

Odkrywanie Arabii Saudyjskiej to jedna z najfajniejszych przygód w moim podróżniczym życiu. Znów przekonuję się, że stereotypy i uprzedzenia w dużej mierze wynikają z niewiedzy i bezkrytycznej wiary w to, co zobaczyliśmy i przeczytaliśmy w coraz bardziej, niestety, niewiarygodnych mediach. Rzeczywistość zaś bywa zaskakująca.

Kiedy dowiedziałem się, że mam prowadzić wyjazdy z grupami do Arabii Saudyjskiej, nie ukrywam, zaniepokoiłem się. Strzępy informacji na temat tego kraju, które miałem w głowie to głównie mroczne wizje islamskiej teokracji, monarchii absolutnej, w której król jest bogiem,  poniewierka kobiet, w każdym aspekcie życia totalnie zależnych od mężczyzn, sprowadzonych do roli obywateli drugiej kategorii, zamkniętych w domach. Do tego prawo szariatu, zgodnie z którym, nawet za drobne przewinienia przewidziana jest chłosta, za kradzież obcina się rękę, a za większe przestępstwa traci się głowę podczas publicznych egzekucji. A wszystkiego pilnują umundurowane służby z policją religijną na czele…

Internet jest pełen takich informacji, filmów, zdjęć. A wszystko to jak się okazuje bzdury. Wszystko nieaktualne. Odeszło do przeszłości. Wyjazdy wychodzą fantastycznie. Wszyscy wracamy zachwyceni, szczęśliwi i natychmiast pojawiają się nowi chętni na tę przygodę. Warto. Zapraszam.

Kraj zmienia się, otwiera i liberalizuje w niewiarygodnym tempie, za którym często nie nadążają sami Saudyjczycy. Co się stało? Skąd ta zmiana? Wynika ona z pokoleniowej wymiany władzy. Od 1932 r. gdy po wiekach uzależnienia od imperium osmańskiego i walk międzyplemiennych, powstała Arabia Saudyjska jako państwo, władzę sprawował Abd al-Aziz ibn Su’ud. W amerykańskiej terminologii nazwalibyśmy go „ojcem założycielem”. Kimś jak Waszyngton lub Piłsudski.

Po jego śmierci w 1953 r. władzę sprawowali jego synowie. A dzieci miał masę. Jako, że w Arabii Saudyjskiej poligamia jest elementem kultury i religii, ilość jego potomstwa szacuje się na ponad 100, z czego 45 synowie. Jednym z nich jest obecny król Salman ibn Abd al-Aziz Al Su’ud (obecnie 87 letni), który zaraz po dojściu do władzy w 2015 r. mianował księciem koronnym swojego syna, wówczas 30 latka, Muhammada ibn Salmana ibn Abd al-Aziza Al Su’uda, zwanego w skrócie MBS. I wtedy się zaczęło. Zmiany, zmiany, zmiany…

Młody następca tronu de-facto już rządzi krajem. To co jeszcze niedawno wydawało się niemożliwe staje się faktem. MBS ukrócił przywileje i finansowanie członków rządzącej dynastii (największa rodzina królewska na świecie – ok. 20 tys. ludzi), tonuje co bardziej radykalnych islamskich duchownych, zlikwidował policję religijną, sprowadza do kraju liczne zagraniczne inwestycje, rozprawia się z korupcją, wprowadza podatki (do tej pory ich nie było), ogranicza przywileje socjalne, a co za tym idzie państwowe rozdawnictwo. Można już słuchać zachodniej muzyki i oglądać zachodnie filmy. Organizuje się nawet koncerty.

Dał też wiele praw kobietom. Z naszej perspektywy są oczywiste, ale w Arabii Saudyjskiej od zawsze stanowiły podstawę struktury społecznej i tradycji. Saudyjki mogą już prowadzić auta, same wychodzić do kawiarni i siedzieć tam z mężczyznami (także obcymi), same podróżować po kraju i nawet za granicę, mogą pracować w tych samych miejscach z mężczyznami, chodzić z odkrytą twarzą i głową. Tak, tak. Wiem. Tak oczywiste, że aż śmieszne, ale wierzcie mi, z punktu widzenia saudyjskiego społeczeństwa to prawdziwa rewolucja. Do tej pory we wszystkich powyższych czynnościach kobietom musieli towarzyszyć męscy opiekunowie – ojcowie, mężowie, kuzyni czy nawet synowie.

MBS otworzył również kraj na turystów. Od 2 lat, po raz pierwszy w historii, zaczęto wydawać wizy turystyczne. Do tej pory jedyni obcokrajowcy przybywający do Arabii Saudyjskiej to pracujący na kontraktach specjaliści związani z przemysłem naftowym, stanowiącym główne źródło dochodu kraju (przede wszystkim Amerykanie) oraz ekspaci (głównie z Indii, Bangladeszu, Syrii, Pakistanu, Filipin i Afryki Subsaharyjskiej) wykonujący najprostsze, niewymagające kwalifikacji prace. I tu ciekawostka. W kraju liczącym niewiele ponad 30 mln. mieszkańców (a prawie siedmiokrotnie większym od Polski), aż 1/3 (ok. 10 mln) to właśnie ekspaci. Bez nich Arabia Saudyjska dosłownie stanęłaby w miejscu.

MBS, którego ambicją jest zdywersyfikowanie źródeł dochodu i uniezależnienie kraju od ropy, wprowadza w życie plan modernizacji swojego pustynnego królestwa o nazwie Saudi Vision 2030, inwestując m.in. w rozwój branży turystycznej. Na niezmiernie długiej linii brzegowej kraju i wyspach powstają dziesiątki hoteli i nowoczesnych kurortów, odnawiane są zabytki i całe dzielnice, starych, średniowiecznych miast, remontowany i rozbudowywany jest, już teraz zresztą fantastyczny, system dróg i autostrad. A przede wszystkim liberalizują się obyczaje, co sprawia, że przebywanie tam jest niezmierną przyjemnością. Tak miłych, otwartych, i gościnnych ludzi nie spotkałem dotąd nigdy i nigdzie. Jako, że wielu z nich nigdy nie miało kontaktu z obcokrajowcami podróżującymi po ich kraju, spotykając nas wręcz emanują serdecznością i ciekawością. Jesteśmy dla nich nowością i swego rodzaju „oknem na świat”.

Do tego gościnność jest niejako wpisana w tradycję islamu, więc często zdarzało nam się, że całą grupą zapraszano nas na wystawne obiady do prywatnych domów czy po prostu na posiadówkę przy kultowych daktylach i słabej arabskiej kawie z nieprażonych ziaren, o charakterystycznym zielonkawym kolorze. Nigdy nie zapomnę, jak właściciel hotelu, w którym wynikło drobne nieporozumienie z rezerwacją, przepraszając wręczył mi przedpłacony rachunek za śniadanie, które ufundował całej grupie w pobliskiej restauracji, wydając na to kilkaset dolarów. To była 10-cio daniowa poranna uczta. Przyznam, że aż nam się głupio zrobiło. Gdziekolwiek byliśmy okazywano nam pomoc i sympatię. Czy byli to sprzedawcy w sklepach, czy obsługa hoteli, czy policja, czy po prostu zwykli przechodnie.

Oczywiście, przyzwoitość nakazuje respektowanie miejscowej kultury i religii, ale nawet gdy wchodząc do meczetów miałem nieco zbyt krótkie spodnie lub kobietom lekko odkryło się ramię lub kolano, miejscowi podchodzili do tego ze zrozumieniem i tolerancją. A że większość z nich lepiej lub gorzej włada angielskim, problemów komunikacyjnych prawie nie było, a gdy czasem się pojawiły, sprawę rozwiązywał tłumacz google. Internet działa tu doskonale, choć niektóre strony (zwłaszcza pornograficzne i krytykujące islam oraz rodzinę królewską) są zablokowane. Czuliśmy się komfortowo i niezmiernie bezpiecznie. W związku z ostrym prawem i surowymi karami, przestępczość tu prawie nie istnieje, a do tego wszyscy mieliśmy odczucie, że turysta jest nietykalny.

Arabia Saudyjska ma do zaoferowania turystom naprawdę wiele i oprócz dwóch świętych miast islamu – Mekki i Medyny, częściowo zamkniętych dla ludzi niebędących muzułmanami, wszędzie można swobodnie podróżować. Fantastyczne krajobrazy, kuchnię, historię zmieszaną z nowoczesnością, chłonie się tu garściami.

Ogromne wrażenie robi właściwie wszystko. Nowoczesna, pełna drapaczy chmur stolica – Rijad. Siedmiomilionowa metropolia mająca ambicje konkurowania z Dubajem. Drugie co do wielkości miasto kraju – Dżudda, z cudownym starym miastem, niepowtarzalnym klimatem Orientu, kosmopolityczna, z ważnym portem pasażerskim, brama do Mekki, przez którą co roku przewijają się miliony pielgrzymów udających się w pielgrzymkę do tego świętego miasta islamu.

Wspaniałe średniowieczne miasta, wioski, fortece, warownie, zamki, w charakterystycznym stylu, zbudowane z gliny i słomy, których są tu setki. Niesamowite góry na południu kraju, z wijącymi się dziesiątkami mil serpentynami, po których jazda dostarcza nieziemskich wrażeń. „Saudyjskie Zakopane” – Abha z pobliskim Parkiem Narodowym Asira i najwyższym szczytem kraju Dżabal as – Sauda, wznoszącym się na 2985 m. n.p.m. (prawie 10 tys. stóp) i licznymi, malowniczymi szlakami trekingowymi.

Największa na świecie oaza Al Ahsa z położonym na jej terenie miastem Al-Hofuf. Starożytny Nadżran, położone blisko granicy z Jemenem miasto ze wspaniałym targiem, gdzie można kupić oryginalne, ręcznie robione arabskie ozdoby, ubrania, olejki, perfumy, doskonałe jedzenie i rożnego rodzaju pamiątki. Takich targów w Arabii Saudyjskiej jest więcej i za każdym razem, będąc na nich, miałem wrażenie przeniesienia się w czasie.

Doskonale zachowane, pustynne miasto Hegra z I w. p.n.e. Zbudowane przez Nabatejczyków, ten sam lud, który zbudował słynną jordańską Petrę (notabene to najlepiej zachowane tego typu budowle na południe od Perty i pierwszy obiekt w Arabii Saudyjskiej wpisany na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO).

Jedne z najlepiej zachowanych i najstarszych rysunków naskalnych na świecie w pobliżu miasta Jubbah. Płytko położone, nieziemskie rafy koralowe, które można podziwiać godzinami jedynie z rurką do nurkowania, niczym nie ustępujące tym w Egipcie ale za to bez tłumów. Wspaniałe, piaszczyste pustynie ciągnące się setkami mil i starożytne oazy na dawnych szlakach karawan oraz studnie do dziś wykorzystywane jako ujęcia wody. Dzikie wielbłądy pasące się obok dróg i targi wielbłądów, gdzie Beduini zaganiają swoje stada, także robią ogromne wrażenie. Kuchnia, która swoim smakiem i jakością powala na kolana…

I tak mógłbym długo, długo, długo. Odwiedzając wszystkie te miejsca, przejeżdżając tysiące mil, zrozumiałem, że kraj ten jest tak wielki i różnorodny, że za każdym pobytem tutaj odkrywa się coś nowego.

A co najważniejsze, kraj jest naprawdę „dziewiczy”. Nietknięty i niezepsuty masową turystyką. Mimo otwarcia na świat, przyjezdnych jest tu jeszcze naprawdę niewielu. To zaledwie początek masowego ruchu turystycznego. W ciągu kilku lat, Arabię Saudyjską prawdopodobnie zaleje fala przybyszy z Zachodu, „zadeptując” zabytki i miasta, zmieniając tę cudowną mieszankę tradycji i nowoczesności, starego i nowego w komercyjny jarmark. Dlatego gorąco namawiam do odwiedzenia kraju Saudów, póki jest jeszcze nieskomercjalizowany, a mieszkańcy otwarci, nietraktujący turystów jako „zło konieczne”. Zapewniam, że nie będziecie żałować.

Autor: Jacek Winiarski

fot. pixabay

 

Elephant rock in Saudi Arabia

 

Zapraszamy na Mistrzostwa Świata w Piłce Nożnej – Katar 2022 – Doha i Dubaj

Jeden z największych cudów natury ukrywa się w lesie deszczowym na granicy Argentyny i Brazylii. Na rwącej rzece, na długości około trzech kilometrów z 275 kataraktami swoją potęgę malują wodospady Iguaçu. Wysokość wodospadów ma średnio 62 metry a wśród nich najwyższy Gardziel Diabelska ze swoją monumentalną wysokością 82 metrów.

Iguaçu z języka Guarani oznacza wielka woda. Z wodospadami związana jest stara legenda, która przybliża nam wierzenia i tradycje rdzennych ludów Brazylii oraz wyjaśnia jak doszło do powstania tego cudu natury. Dawno dawno temu światem rządził Mboi – bóg w kształcie węża. Wódz plemienia zamieszkującego tereny nad rzeką miał córkę Naipi, o wyjątkowej urodzie. Dziewczyna była tak piękna, że jak się przeglądała w lustrze rzeki nurt wody się zatrzymywał. Ojciec poświęcił swoją córkę bogu Mboi. Wśród wojowników plemiennych był młody śmiałek o imieniu Tabora, który zakochał się w Naipi. Los młodej Naipi odmienił waleczny Tabora, porwał ją i uciekali czółnem w dół rzeki. Mboi dowiedział się o całej sytuacji i bardzo się wściekł. Postanowił się zemścić i doprowadził do pęknięcia ziemi wzdłuż rzeki, przy czym powstał uskok i uformowały się piękne wodospady. Młodzi kochankowie zaginęli w otchłani wody, Naipi została przekształcona w skałę, a Taroba w jedną z palm położoną na skraju rzeki.

Spacerując wzdłuż rzeki po stronie brazylijskiej podziwiamy potęgę i piękno tych malowniczych wodospadów, natomiast park po stronie argentyńskiej pozwala zanurzać się w magię tej wielkiej wody. Pośród magii wodospadów spotykamy na naszych szlakach różne gatunki ptaków i zwierząt zamieszkujących ten wielki obszar lasu deszczowego, a wśród nich ostronosy, kajmany, aguti, małpki sapajusy, kolorowe modrowronki pluszogłowe, okazałe tukany i wiele innych gatunków. Na wiele lat przemierzania i eksplorowania Brazylii miałem okazję spotkać w Parku Narodowym Iguaçu wielkiego kota, symbol parku, jaguara. Siedząc na ławce przy drodze prowadzącej przez las w pewnym momencie wynurzył się dorosły jaguar i pięknie przedefilował przez drogę i zniknął po drugiej stronie w lesie. Chwile spędzone pośród wodospadów to niezastąpiona bliskość przyrody jak i poznawanie potęgi i siły wody.

Wodospady Iguaçu to największa atrakcja stanu Parana, ale nie jedyna. Rzeka Iguaçu wpada do rzeki Parana i to ujście stanowi styk trzech granic Argentyny, Brazylii i Paragwaju. Po stronie brazylijskiej znajduje się miasto Foz do Iguacu, a przez rzekę Parana mamy paragwajski Ciudad del Este. Nie zapomnijmy o trzeciej siostrze Argentynie, gdzie w lesie deszczowym ukrywa się malutkie miasteczko Puerto del Iguazu. Miejsce niesamowite, które pozwala na odwiedzenie tych trzech pięknych krajów i poznawanie różnych kultur jak i tradycji ich mieszkańców.

Obok przyrody możemy smakować rarytasy tych trzech kuchni. Brazylia i Argentyna słyną z wyjątkowego podawania wołowiny, co sprawia że próbujemy słynnych steków znanych na całym świecie. W Paragwaju gdzie dominuje kuchnia rdzennych plemion próbujemy różnych smakołyków na bazie kukurydzy jak sopa paragwajska. I nie jest zupa, a bardzo smaczna potrawa zapiekana w piecu, którą koniecznie trzeba spróbować.

Przemierzając tereny stanu Parana w Brazylii oraz prowincji Misiones w Argentynie odnajdujemy wiele akcentów, która zbliżają nas do naszej polskiej tradycji, gdyż są to obszary zamieszkałe przez przybywających od XIX wieku imigrantów z Polski i ich potomków. Pierogi i bigos są daniami często spotykanymi pośród typowo brazylijskich czy argentyńskich dań. Obok skarbów kulinarnych napotykamy świątynie katolickie budowane przez naszych rodaków, którzy do dziś utrzymują polskie obrządki religijne. Ale Polonusy także mają duży udział w hodowlach ostrokrzewu paragwajskiego i produkcji słynnego napoju jakim jest yerba mate. Słynny napój jest tradycją w Argentynie, Urugwaju, Paragwaju czy południowej Brazylii i stanowi nieodzowny rytuał dnia codziennego. Przemierzając ten ciekawy szlak będziemy smakować tego wartościowego napoju.

Pośród cudownych akcentów ludów rdzennych jak i malowniczej przyrody odnajdujemy pozostałości po działalności misji jezuickich we wszystkich trzech krajach. San Ignacio w Argentynie czy Trinidad w Paragwaju zachowały część starych misji z wieków XVII i XVIII, które wpisane są na listę światowego dziedzictwa UNESCO. Przemierzając te malownicze tereny poznamy ciekawe historie z początków zasiedlania tych ziem przez Europejczyków. Architektura sakralna i nie tylko, a mianowicie struktury małych osad, gdzie głównymi mieszkańcami były ludy rdzenne zaciekawiają Każdego odwiedzającego.

Historia, tradycje i malownicza unikatowa przyroda zachęcają do odwiedzenia styku trzech granic Argentyny, Brazylii i Paragwaju. Wielkie rzeki, wodospady jednym słowem „Wielka Woda” stanowi kolebkę wielu ważnych wydarzeń, które doprowadziły do mieszania się różnych kultur tych rdzennych jak i przybyłych na przełomie wieków, a wśród nich odnajdziemy polskie akcenty. Magiczne miejsca pełne legend jak i wielkich osiągnięć techniki z kolosalną zaporą wodną  Itaipu na rzece Parana. W tak bliskim sąsiedztwie i przy nie dużym nakładzie czasu poznajemy trzy różne kultury latynoskie a do tego odpoczywamy pośród rodzimej przyrody tamtych obszarów. Niewątpliwe przy tym wszystkich splendoru dodają wpisane w 2011 roku na listę siedmiu cudów świata natury majestatyczne wodospady Iguaçu.

Autor: Tomek Kowalski

Nie muszę chyba nikogo zapewniać o unikatowości Gruzji. Ten niewielki kraj położony na pograniczu dwóch kontynentów w sercu majestatycznych gór Kaukazu jest mozaiką, w której znajdziecie i smaczki europejskie i azjatyckie i bliskowschodnie. Jeśli o jakimś miejscu powinno się powiedzieć, że to tygiel kulturowy to bezsprzecznie jest nim właśnie Gruzja.

Mieszkańcy tego górskiego kraju mają się czym pochwalić i mają czym nas zachwycić. Czy to tętniące nowoczesnym życiem, a zarazem dbające o tradycje metropolie Tbilisi czy Batumi, czy pradawne zagubione u podnóży szczytów Kaukazu małe góralskie wioseczki, które od czasów średniowiecza niewiele się zmieniły. Ale pomiędzy tymi wszystkimi smaczkami, górskimi panoramami, archaiczną średniowieczną architekturą, wyjątkowo smakowitą i różnorodną kuchnią jest w Gruzji coś szczególnego. Tym czymś jest wino i jego historia.

Enoturystyka, czyli turystyka winiarska jest bardzo popularną formą podróżowania i poznawania świata, polegającą na odwiedzaniu miejsc uprawy winorośli, poznawaniu regionów winiarskich i ich szeroko pojętej kultury. Przewodnim motywem Waszej podróży nie musi być wino, ale polecam Wam wpleść do planów wycieczki miejsca związane z tą właśnie gałęzią kultury. I świadomie piszę tu o kulturze, a nie o wielkim przemyśle. Ni jak bowiem nie mogę porównać gigantycznego przemysłu winiarskiego z Kalifornii, Chile, czy Hiszpanii z tym co zobaczycie właśnie w Gruzji. W końcu już w Biblii znajdziemy informację o tym, że to właśnie w tym rejonie świata po ustąpieniach wód potopu Noe (fakt, przez przypadek) stworzył pierwsze wino i upił się nim.

Gruzini są dumni nie tylko z tej historii, ale po prostu z faktu, że to u nich wino po raz pierwszy ujrzało światło dzienne i rozweseliło ludzkie umysły. Ale to nie jedyny motyw biblijny w historii wina na Zakaukaziu. Otóż Święta Nino, apostołka i patronka Gruzji, przybywając do tego kraju, sporządziła krzyż z dwóch gałęzi winorośli, przewiązanych jej włosami. Krzyż Świętej Nino z gałęzi winorośli jest religijnym symbolem kraju i spotyka się jego niemal wszędzie. Ale nie tylko biblia wskazuje Gruzję i cały region jako kolebkę wina. Także nauka, a dokładnie archeolodzy dowodzą na prawdziwość tez płynących z Biblii. Naukowcy datują początek uprawy winorośli w tym regionie na około 7 tysięcy lat przed naszą erą, a niektórzy badacze przesuwają tę granicę nawet do 10 tysięcy lat.

Tym co przyciąga do Gruzji miłośników wina jest nie tylko jego historia zapisana w księgach lub udowadniana przez naukowców, ale także jej żywotność w tradycjach i sposobie jego produkcji. To tu właśnie znajdziecie unikatowe sposoby na jego produkcję i sposób przechowania. Wszędzie w świecie wino, które kosztujecie przechowywane jest w drewnianych lub stalowych beczkach.

Tylko na Kaukazie będziecie mogli skosztować win, które leżakowały w glinianych naczyniach przypominających swoim kształtem amforę. To nie tylko kwestia wyglądu naczynia, ale także smaku i walorów zdrowotnych trunku. Ojczyzna wina jest zatem miejscem idealnym do degustacji napoju bogów jakim jest wino. Ma na to wpływ nie tylko już wspomniany sposób przechowania, ale także różnorodność szczepów. Ile jesteście wstanie wymienić spośród nich? Otóż w samej tylko Gruzji jest ich ponad pięćset sklasyfikowanych, a co chwile badacze odnajdują gdzieś w zapomnianych dolinach kolejne nieznane im szczepy i odmiany.

Wspomniałem już o właściwościach zdrowotnych picia wina (oczywiście z umiarem), ale warto Wam wiedzieć, że w masowej produkcji wina z reguły producenci zmuszeni są dodawać sztucznie hodowane drożdże, ale nie w Gruzji. Tu, w warunkach klimatycznych Zakaukazia fermentacja zachodzi z udziałem dzikich drożdży, dzięki czemu win gruzińskich nie potrzeba siarkować. Badacze udowodnili już, że takie wina (ciężko je dostać w supermarkecie) są o wiele zdrowsze od tych produkowanych w sposób masowy. Może to właśnie dlatego Gruzini są narodem o wyjątkowo zdrowych sercach, a ich długowieczność jest wręcz legendarna.

Wino w Gruzji to coś więcej niż trunek. Gruzini twierdzą, że twórcom ich alfabetu posłużyły za wzór liter pędy winorośli. W architekturze sakralnej kraju bez trudu odnajdziecie motywy winorośli. Tu odwiedzając region Kwewri dowiecie się także dlaczego sposoby produkcji wina zostały wpisane na listę niematerialnego dziedzictwa kulturowego UNESCO. Zatem, do Gruzji: po zdrowie, po radość, po wspólne z Gruzinami niekończące się słynne toasty. A to wszystko w miejscu tak malowniczym i tak naturalnym o jakie trudno w naszym zachodnim uprzemysłowionym świecie, gdzie wino powoli staje się niestety tylko kolejnym produktem na sklepowej półce.

fot. Grzegorz Buśko  

Peru to jeden z najbardziej zróżnicowanych krajów świata, wyróżniający się wieloma kulturami i wieloma językami od keczua czy ajmara po język hiszpański.

Historia Peru dzieli się na dwa główne okresy przed kolumbijski i po kolumbijski. Peru to kraj o głębokiej tradycji rdzennych ludów oraz silnie związany z obyczajami narzuconymi  przez hiszpańskich konkwistadorów, którzy przybyli na te ziemie w pierwszej połowie XVI wieku. Te dwa główne trendy miały wpływ na tradycje i kulturę i doprowadziły do mieszania się poglądów i wymiany obyczajów. Wiele ciekawych miejsc historycznych wkomponowanych jest w bogaty przyrodniczo krajobraz Peru. Od lasów regionu Amazonii, długiej i różnorodnej linii brzegowej Pacyfiku po ośnieżone pięciotysięczniki pasma Andów

Przed przybyciem Hiszpanów tereny dzisiejszego Peru znajdowały się w obrębie Państwa Inków. Tereny pośród szczytów And nie były łatwym miejscem do zamieszkania, stąd wiele plemion stworzyło swoje osady mieszkalne wysoko w górach, co dało początek kulturze andyjskiej.  Jednym z ważniejszych miejsc skupiającym wiele historii i tradycji jest Cuzco i okolice.   Stanowiska archeologiczne, cudowne pasma górskie, miejsca związane z kulturą i tradycjami rdzennej ludności, wspaniała gastronomia przyciągają do poznania tego cudownego miasta na mapie świata. Cuzco co oznacza w języku keczua  „pępek świata” do dzisiaj jest jednym z najważniejszych miast.

Okres przed jak i kolonialny pozostawił bardzo silne dziedzictwo artystyczne i religijne, które mówi wiele o historii Peru. Pierwsza archidiecezja w Ameryce Południowej to właśnie Cuzco. Na uwagę zasługują w Cuzco piękne budowle kolonialne, pośród których mamy kościoły jak i domy oraz pałacyki bogatych kolonizatorów. Spacerując ulicami ciągle napotykamy pośród wszystkich budowli pozostałości po inkaskiej potędze.

Kamienne fundamenty inkaskie wkomponowane w monumentalne obiekty epoki kolonialnej ukazują architektoniczną hybrydę dwóch cywilizacji. Cudowna mieszanka dwóch różnych okresów jak i sposobów budowania. Nie ma końca w spacerowaniu malowniczymi uliczkami tego okazałego i pełnego historii miasta.

Położone powyżej 3000 metrów nad poziomem morza, w pięknej dolinie otoczonej strzelistymi szczytami, Cuzco jest bramą do poznania ukrytego w lesie deszczowym słynnego Machu Picchu. Niesamowity dzień w tym zagubionym mieście Inków przenosi nas w czasie i pozwala podziwiać ciekawe świątynie oraz budowle.

Spacerując uliczkami czujemy się jak Inkowie poznajemy tradycje tych rdzennych mieszkańców Peru. Machu Picchu czyli stara góra nawiązuje do szczytu na którym mieści się miasteczko ale i tak każdy zachwyca się pięknym widokiem Huayna Picchu, góry, która króluje nad pięknymi inkaskimi budowlami. Wiele historii oraz przebywanie w miejscu kultu inkaskiego ukazuje jak zorganizowanymi i pełnymi innowacji byli Inkowie.

Okolice Cuzco bogate są w wiele miejsc jak: Święta Dolina Inków, saliny Maras, wiele stanowisk archeologicznych oraz do tego jeszcze cudowna przyroda i krajobrazy. Na szlakach towarzyszą nam typowe gatunki zwierząt dla Peru. Często spotykamy lamy lub alpaki, udomowione jeszcze za czasów przed kolonialnych. Lamy zawsze były bardzo ważnymi zwierzętami w historii Peru. Ludy prekolumbijskie wierzyły, że lamy pełnią funkcję niezbędnego łącznika między ludźmi a górskimi duchami Wamani. Stąd też ozdabianie lam kolorowymi wstążeczkami czy kostiumami jest symboliczne i związane z oddaniem szacunku dla wamani. Pasterze kojarzą zwierzęta z nadprzyrodzonymi istotami i wierzą, że są własnością duchów.

Oprócz lam czy alpak przemierzając Kanion Colca możemy spotkać godnie szybujące nad szczytami And kondory.  Kondor jest bardzo ważnym ptakiem w kulturze inkaskiej, razem z pumą i wężem uważany był za „świete zwierzęta”, które symbolizują świat niebiański, świat ludzi i świat podziemia. Kondor jest postrzegany jako niebiański posłannik, łącznik miedzy bogami i gwiazdami a światem żywych. zapraszamy na wycieczkę: Peru – w Królestwie Lam i Kondorów

Przemierzając Peru poznajemy wiele ciekawostek z tradycji plemion andyjskich. Te i inne wierzenia plemion andyjskich, stare tradycje poprzeplatane z nowymi obserwujemy każdego dnia naszej podróży i to bardzo przyciąga wszystkich do tego cudownego kraju.

Peru jest także popularnym krajem ze względu na wspaniałą tradycję gastronomiczną: ceviche, pisco, lomo saltado i wiele innych dań. Lista dań jest długa ale jest jedno, które nie pozostawia nikogo obojętnym, mianowicie cuy, czyli świnka morska. Tradycyjne danie ludów andyjskich, które do dziś jest kultywowane i jest jedną z ważniejszych potraw przyciągającą ciekawość każdego odwiedzającego Peru. W kulturze andyjskiej świnkę morską podaje się na uroczystościach rodzinnych jako danie, które ma scalać rodzinę. Jedzenie świnki morskiej jest aktem zjednoczenia z bliskimi, a jednocześnie podnosi dostojność tego zwierzątka. Jest to bardzo ważny element kuchni peruwiańskiej aż Ministerstwo Rolnictwa ogłosiło drugi piątek października jak Narodowy Dzień Świnki Morskiej.

Podróż do Peru to poznanie miast tętniących życiem z godnymi pozazdroszczenia zabytkami i cudowną przyrodą, różnorodną na każdym kroku. Wspaniała przygoda z historią, tradycjami plemion andyjskich, wierzeniami inkaskimi i przy tym wszystkim pośród malowniczej natury tropikalnej po wysokogórską.

 

Autor: Tomek Kowalski

Autor: Kordian Gdulski.

 

W ostatnich miesiącach wielokrotnie miałem okazje odwiedzić Nubię, ongiś nazywaną krainą złota czy krainą wędrujących łuczników. Kiedyś, kraina bogata i dumna po zdominowaniu przez Egipt popadła w zapomnienie. Pierwszym badaczem przybliżającym nam ten historyczny obszar był polski wybitny Egiptolog Kazimierz Michałowski, którego biografię warto poznać bliżej, ale dziś nie o nim, lecz o wielkich zmianach, które dotykają tą krainę w przeciągu ostatnich 60 lat. 

Pogranicze Egipsko – Sudańskie, bo o tym obszarze mowa to fragment Pustyni Sahara przecięty błękitną wstęgą Nilu i jednym z największych na świecie sztucznych zbiorków wodnych jakim jest Jezioro Nasera. I właśnie budowa tego zbiornika w latach 60-tych XX wieku zmieniła tą krainę nie do poznania, gdyż wraz z budową zapory Assuańskiej na Nilu i samego jeziora zniszczone zostały bezpowrotnie wsie Nubijczyków zamieszkujących brzegi rzeki, a wraz z nimi zniszczeniu uległ styl życia tutejszych mieszkańców jak i lokalna gospodarka a sami mieszkańcy zasilili i tak już przeludnione miasta i wsie położone w dolinie Dolnego Nilu. I właśnie to wyludnienie Nubii jak i narastające przeludnienie Doliny Nilu popchnęły władzę w Kairze do rozpoczęcia kolejnego po budowie zapory Assuańskiej wielkiego przedsięwzięcia jakim jest Projekt Tuszka nazwany tak od nieistniejącej już wsi Nubijskiej.

Trzydzieści kilometrów na północ od znanej na całym świecie świątyni w Abu Simbel leży największy plac budowy współczesnego Egiptu. Gdy w 1998 r. rozpoczynano tu pierwszy etap Projektu Rozwoju Doliny Południowej (Southern Valley Development Project), była to najambitniejsza egipska inwestycja od czasów Wielkiej Tamy Asuańskiej. Rząd egipski obiecywał, że powstanie tu „nowa dolina Nilu”, która rozkwitnie wzdłuż starej. Początki inwestycji były obiecujące. Zbudowano długi na 250 kilometrów kanał, którego nazwa honoruje szejka Zajida ibn Sultan Al Nahajjana, prezydenta Zjednoczonych Emiratów Arabskich, które dofinansowały budowę kwotą 100 milionów USD. Kolejnym etapem wielkiej inwestycji było napełnianie wodami Nilu potężnej doliny położonej pośrodku wapiennych wzgórz Pustyni Libijskiej będącej częścią Sahary. To wszystko miało dać Egiptowi nowe tereny rolne o powierzchni 210 tysięcy hektarów, dać zatrudnienie 2,8 milionom ludzi w rolnictwie i rybołówstwie a także turystyce i górnictwie i przemyśle metalurgicznym, bo region obfituje w cenne surowce. W sumie na tereny wyrwane pustyni planowano przesiedlić aż 16 milionów mieszkańców Doliny Nilu.

Plany ambitne, nieprawdaż? A ile z tego udało się zrealizować? Niestety, przez kilka lat przedsięwzięcie zamiast rosnąć, przyprawiało o ból głowy kolejne rządy Egiptu. Od rewolucji zwanej arabską wiosną na budowach niewiele się działo aż do przejęcia władzy przez wojsko i prezydenta Al Sisi. Teraz projekt nabiera nowego rozpędu, ale pochłania także coraz większe koszty. To wszystko za sprawą Sahary, która wcale nie tak łatwo daje sobie wydrzeć kolejne obszary. Okazuje się bowiem że skały wapienne które miały zatrzymywać wodę przed przesiąkaniem jednak przepuszczają wodę w dolne partie ziemi co powoduje znaczny ubytek drogocennego materiału jakim jest woda.  Także parowanie w wyniku wysokich temperatur jest znacznie wyższe niż pierwotnie zakładano. To wszystko każe nam obawiać się, że całość projektu okaże się porażką, gdyż zbiornik Toshka zamieni się w zbiornik wody słonej a grunty okażą się nieprzydatne dla rolnictwa i przemysłu. Ponadto ludzie wcale nie mają zamiaru przeprowadzać się znad Nilu na pustynię, jest tu bowiem po prostu dla nich za gorąco a i odległość od większych miast po prostu zbyt duża. Dlatego większa część zbudowanych tu osiedli po prostu stoi pusta.

Nie mniej Egipcjanie nie poddają się bez walki. Mimo przeciwności losu nadal starają się doprowadzić projekt do szczęśliwego końca. Może to będzie jednak szansa na odrodzenie Nubii, ongiś krainy złota a wraz z nią na renesans nubijskiej kultury i tradycji zapomnianego narodu.

Jeśli chcesz zobaczyć na własne oczy ten wielki projekt egipski XXI wieku udaj się na wycieczkę do Egiptu. Polecam serdecznie wyprawę z biurem podróży Rek Travel, podczas której będziesz mógł odkryć skarby Nubii – Krainy złota i wędrujących łuczników.

 

 

W centralnej części Ameryki Południowej, pomiędzy Peru, Chile, Argentyną, Paragwajem i Brazylią, przyciąga naszą uwagę Boliwia, gdzie większość populacji stanowi ludność rdzenna z zachowaną kulturą andyjską. Rzeźba terenu i klimat przyczyniły się do powstania ogromnej różnorodności krajobrazu, co zachwyca każdego odwiedzającego ten cudowny kraj. Dużą część terytorium Boliwii zajmują wysokie góry Andy i to właśnie w tych pięknych okolicach Hiszpanie odkryli srebro, co dało początek epoce kolonialnej.

W związku z tymi nowościami na ziemiach plemion andyjskich na uwagę zasługują dwa malownicze miasteczka Potosi i Sucre. Obydwa wpisane są na listę światowego dziedzictwa UNESCO i spacerując nimi możemy dowiedzieć się wiele z historii Boliwii. Sucre do dziś pełni funkcję konstytucyjnej stolicy kraju a przez malowanie fasad domów na biało nazywane jest „Białym Miastem”. Na uwagę zasługuje Casa de la Libertad, czyli Dom Wolności, gdzie w 1825 roku w obecności Simona Bolivara podpisano akt niepodległości. Potosi natomiast zachwyca malowniczym ukształtowaniem terenu ze słynnym wzgórzem Cerro Rico, które przez wiele lat było głównym miejscem wydobycia srebra. Wspinając się krętymi uliczkami i spacerując pośród wielu kamienic kolonialnych poczujemy się jak za czasów wielkich konkwistadorów hiszpańskich.

Przemierzając malowniczą drogę pełną wspaniałych cudów przyrody ruszamy z Potosi do Uyuni i docieramy do miasteczka, w którym już dominują elementy rdzennych kultur prekolumbijskich. Plemiona zamieszkujące region solniska Uyuni pozwolą nam poznać przyzwyczajenia gastronomiczne jak i tradycje plemienne zakłócone wpływami europejskimi poprzez słynne meloniki noszone przez kobiety boliwijskie. Melonik od wielu lat stał się głównym elementem stroju codziennego a obok niego częścią garderoby typowej dla kultury andyjskiej jest ponczo. I tak obok pięknej przyrody Boliwii, naszą uwagę przyciągają wielokolorowe i pełne tradycji stroje mieszkańców tego malowniczego kraju.

Najbardziej malowniczym i interesującym cudem przyrody, utworzonym po wyschnięciu słonego jeziora, jest największa solna pustynia świata. Solnisko Uyuni położone jest na wysokości około 3650 metrów nad poziomem morza i zajmuje wielką powierzchnię około 10 tysięcy kilometrów kwadratowych. Przeogromna biała tafla, na której największą atrakcją są mknące przed siebie bez widocznego celu jeepy a w nich uśmiechnięte twarze odwiedzających ten cud przyrody. Odbijające się od bieli promienie słoneczne dają przepiękny widok a namalowane przez sól na lustrze jeziora sześciokąty przenoszą nas w kosmiczną krainę. Stojąc pośród niekończącej się bieli ukazują się naszym oczom daleko i ledwie widoczne kontury wulkanów i innych gór. Na solnisku jest kilka wysp a jedną z najbardziej znanych jest Incahuasi co oznacza Dom plemienia Inca. Symbolem wyspy i jednocześnie intrygą są gigantyczne kaktusy Echinopsis atacamensis, które dochodzą do 10 metrów wysokości. Ale na tym nie koniec odkrywania uroków solniska Uyuni, gdyż po cudownym dniu czas na obserwacje gwiazd głęboko w nocy i spacer z latarkami po tym niekończącym się białym puchu.

Cuda przyrody jak i stare tradycje boliwijskich plemion przenoszą nas dalej w góry Andy na poznawanie płaskowyżu andyjskiego i kolorowych jezior. Jadąc pośród pustynnych terenów wysoko nad poziomem morza obserwujemy czarująco i dostojnie spacerujące wikunie andyjskie. Powyżej 4000 metrów czeka na nas ukryte Kolorowe Jezioro czyli Laguna Colorada. Intensywność barw tafli odbija się w piórach królewsko stąpających flamingów, unoszących się nad co jakiś czas nad jeziorem. Łopot skrzydeł i cisza gór dają jedyne w swoim rodzaju miejsce do przemyśleń i wyobrażeń jak cudowna jest nasza planeta. Oprócz jezior możemy obserwować wyziewy fumaroli i nacieszyć się kąpielą w gorących źródłach. Pustynne tereny płaskowyżu andyjskiego wysoko ponad chmurami zachwycają barwami i spokojem, którego często szukamy w zgiełku wielkich miast.

Boliwia to kraj pełen inspiracji i wrażeń. Siedzibą rządu a jednocześnie drugą stolicą jest La Paz, najwyżej położona stolica świata ze stadionem piłkarskim najtrudniejszym do gry dla całego świata – 3600 metrów nad poziomem morza. Jak widać wiele niesamowitych i niecodziennych atrakcji czeka na Każdego w Boliwii, kraju pełnym tradycji plemion andyjskich. Oprócz pięknych szczytów andyjskich mamy tutaj puszcze amazońską i krainę Pantanal. Z pięknych i unikatowych barw pustynnych terenów And zachwyca też soczysta zieleń bogatych lasów deszczowych. Boliwia to cudowna wyprawa przez historie po unikatowe krajobrazy i malowniczą przyrodę.

Zapraszamy na wycieczkę do Boliwii z Rek TravelBoliwia – Festival Oruro

 

Autor: Kordian Gdański.

 

Jest takie miejsce na naszej planecie, które swą innością i różnorodnością wymyka się wszelkim ziemskim standardom. Miejsce oddalone od wszystkich innych lądów na tyle daleko, że ani ludziom, ani zwierzętom, a nawet roślinom dotrzeć tam łatwo nie było i nadal nie jest. Miejsce zachwycające nie tylko swą przyrodą, ale także różnorodnym klimatem i bogactwem kultury. Nowa Zelandia, bo o niej mowa to kraina dosłownie z innej bajki. I nawet jeśli znasz dobrze filmy Petera Jacksona – Władcę Pierścieni, czy Hobbita to wcale nie znaczy, że znasz dobrze Nową Zelandię. A warto ją poznać, bo miejsce to jest naprawdę wyjątkowe.

Położona jest 2225 kilometrów na wschód od Australii (odległość Wellington od Sydney) i de facto to Australia jest najbliższym sąsiadem kraju Maorysów. I mimo tej bliskości od krainy kangurów prawie wszystko Nową Zelandię od niej różni. I jest coś prawdziwego w starym dowcipie podróżników „Czym się różni Australia od Nowej Zelandii? Tym, że w tym pierwszym kraju cała przyroda chce i może Cię zabić a w tym drugim nic nie może Cię zabić” Faktycznie, Nowa Zelandia obok Irlandii to jedyne miejsce na ziemi, gdzie nie występują żadne jadowite czy agresywne gatunki zwierząt. Ale to nie jedyny jej atut. I w tym krótkim artykule postaram się przybliżyć Wam te aspekty i cechy Nowej Zelandii, które osobiście mnie ujęły i które sprawiają, że wracam tam chętnie zawsze, gdy tylko mogę.

Wulkany. Archipelag wysp należących do Nowej Zelandii położony jest na Pacyficznym Pierścieniu Ognia. To geologiczny pas rowów oceanicznych, wysp i aktywnych wulkanów, który otacza niemal nieprzerwanie Ocean Spokojny na długości ok. 40 tys. km. W Pacyficznym Pierścieniu Ognia znajdują się 452 wulkany i występuje tu ok. 90% wszystkich trzęsień ziemi na świecie. Osiem z nich (aktywnych) leży na północnej wyspie należącej do Nowej Zelandii, a obok tych ośmiu znajdziemy tu jeszcze 324 wygasłe wulkany. To sprawia, że bogactwo formy terenu jest wręcz nie do opisania. Większość z nich położonych jest w Kalderze Taupo (środkowa część północnej wyspy) którą swoją wielkością dorównuje słynnej kalderze Yellowstone. To tu właśnie kręcono liczne sceny do filmów przedstawiających nam „świat Tolkiena” w tym mroczny Mordor. Ale nie tylko wulkany, choć majestatyczne i wielkie, przyciągają tu turystów z całego świata. Także pola geotermalne jak Orakei Korako czy Rotorua, gejzery takie jak Lady Knox czy Whakarewarewa oraz liczne maoryskie i polinezyjskie spa i baseny termalne przyciągają tu gości spragnionych wrażeń i relaksu z całego niemal świata.

Alpy Południowe. Najwyższym szczytem Nowej Zelandii jest Mt. Cook, a w języku Maorysów nazywany Aoraki, o wysokości 3724 metry nad poziomem morza. Teoretycznie niewysoki? Prawda. Ale pamiętajmy o tym, że Alpy Południowe jak i najwyższy ich szczyt wyrastają wprost z dna oceanu, a ich zbocza pną się nieraz pionowo dosłownie od linii brzegowej. Gdy stoisz zatem na pokładzie łodzi i patrzysz z głową zadartą pionowo w górę na ośnieżone szczyty to masz wrażenie jakbyś był dosłownie w Himalajach czy Andach. Klimat tego miejsca sprzyja także powstawaniu licznych lodowców i to nie tylko tych położonych na szczytach i graniach, ale także tych spływających do podnóża gór, czyli do oceanu. I to także jeden z licznych atrybutów Nowej Zelandii – łatwy dostęp dla turystów do lodowców. Możesz swym wypożyczonym samochodem dotrzeć praktycznie do czoła lodowca i stamtąd ruszyć w górską eskapadę śladami Sir Edmunda Hilarego – jednego z najsłynniejszych Nowozelandczyków, pierwszego zdobywcy Mt Everest – najwyższej góry świata. Właśnie tu w Alpach Południowych Sir Edmund ćwiczył wspinaczkę alpejską zanim wyruszył do Nepalu by zmierzyć się z najwyższą górą świata.

Drzewa. Jak już wspomniałem na wstępie Nowa Zelandia jest krainą na tyle odległą od innych ekosystemów, że de facto zachowała swoją inność przyrodniczą. I widać to na każdym kroku. Szczególnie na wyspie północnej, gdzie w okolicach Auckland rosną prastare i gigantyczne drzewa Kauri. Może nie są tak wielkie jak Sekwoje, ale robią wcale nie mniejsze wrażenie tak jak sposób w jaki są traktowane przez tutejszą ludność. Dla Maorysów to święte drzewa do których pielgrzymują. Tam spotykają się by wspólnie medytować i oddać pokłon Matce Ziemi. Co piękne i pouczające, my przybysze z odległych krain możemy swobodnie uczestniczyć w tych „nabożeństwach” i cieszyć się z możliwości poznania jakże innego niż nasze podejścia do przyrody. Ale nie tylko drzewa Kauri działają na mnie jak magnes. Jest tu ponad 20 endemicznych gatunków (takich które występują tylko tu i nigdzie indziej ich nie znajdziemy). Należą do nich między innymi: Tōtara, Pūriri, Tī Kōuka, Kawakawa (z której tubylcy robią wyśmienity napar zastępując nim herbatę czy kawę) a także chyba najsłynniejsze drzewo tamtego świata – Mānuka z którego od setek, jak nie tysiącleci lat, wytwarza się drogocenny miód uznany za nie dość, że najsmaczniejszy, to w dodatku najzdrowszy miód świata. Każdorazowo, gdy znów odwiedzam Nową Zelandię koniecznie wybieram się na długie spacery po leśnych szlakach wcześniej mi nieznanych. Obcowanie z tak inną przyrodą sprawia, że czuję się dosłownie jak na innej planecie. Bo podczas gdy wulkany, wina czy ośnieżone szczyty znajdę i w innych zakątkach naszego globu to tej przyrody ożywionej nigdzie indziej nie spotkam. Warto przy okazji nadmienić, że sposób w jaki Nowozelandczycy chronią swój wyjątkowy ekosystem jest także specyficzny. Warto go poznać, jak i ich przyrodę po to by lepiej zrozumieć jak kruche jest piękno, które nas otacza.

Na sam koniec pozwólcie, że przedstawię Wam Maorysów i ich kulturę. To jeszcze jeden powód, dla którego wracam tu chętnie, a i Was zachęcam do odwiedzin w kraju długiej białej chmury. Maorysi to lud wywodzący się ze wschodniej części Pacyfiku. Najprawdopodobniej z wysp Tahiti. Nie wiemy jednak tego dokładnie, tak samo jak nie znamy dokładnej daty ich przybycia do Nowej Zelandii. Było to około VIII wieku naszej ery. Wiadomo natomiast że Maori, bo tak sami o sobie mówią, byli pierwszymi ludźmi na tych wyspach i w tej części świata. I tak samo jak przyroda, będąc oddzielonymi od wszystkich innych ludów tego świata aż do przybycia Holendrów i Brytyjczyków w połowie XVII wieku wytworzyli kulturę tak bogatą i zarazem kolorową o jaką trudno dziś gdziekolwiek gdzie pojedziecie. Ich stroje, język, inicjacje, tatuaże, wiara, stosunki wewnątrz plemion, jak i relacje pomiędzy plemionami różnią się od wszystkiego co znamy ze świata wchodu czy zachodu. A największą atrakcją będzie przeżycie tańca Haka. Gdy jako goście staniecie w bramach maoryskiej wioski, a goszczące Was plemię na powitanie zatańczy przed Wami Hakę to mogę się założyć z Wami, że nogi trząść się Wam będą jak przysłowiowa galareta. I to nie tylko z wrażenia, ale także że strachu. Nie wierzycie? Sprawdźcie. Wystarczy wpisać na youtube „Maori Haka”

​Starałem się Wam przedstawić w tych kilku zdaniach powody, dla których warto odwiedzić Nową Zelandię. Jest ich oczywiście znacznie więcej niż te wymienione powyżej a te, przyznaję, są subiektywne. To są moje powody, dla których kocham i muszę tam wracać. Jestem przekonany, że Wy znajdziecie swoje własne i że nie raz i nie dwa spotykamy się na szlakach w Kraju Długiej Białej Chmury.

Kia Ora!

Nasza wycieczka do Nowej Zelandii-   Nowa Zelandia – Kraj Długiej Białej Chmury     Zapraszamy!

Autor: Kordian Gdulski

Zawsze, gdy odwiedzam stolice któregoś z krajów bacznie obserwuję i staram się poznać miasto i jego mieszkańców. Cóż bowiem innego może mi szybciej pokazać charakter kraju. Nie inaczej jest z Reykjavikiem, stolicą tak inną od wszystkich, które odwiedziłem dotychczas. Taka sama jest Islandia – zupełnie inna niż pozostałe kraje, które znam.

Islandia to kraj wyspiarski oddalony od kontynentów o setki kilometrów, najbliżej stąd do Grenlandii (niecałe 300 kilometrów, a do linii brzegowej Europy czy Ameryki Północnej to już sporo ponad tysiąc.

To osamotnienie na środku oceanu ma fundamentalny wpływ na kraj i jego mieszkańców, których nawiasem mówiąc jest niewielu – 370 tysięcy z czego 131 tysięcy mieszka właśnie w stolicy. Te czynniki, wraz z klimatem, determinują charakter tego miejsca. Miejsca niezwykłego.

Bo gdzie indziej na świecie można czuć się tak bardzo nieprzytłoczonym wielkością i megalomanią wszystkiego co człowiek tworzy, a jednocześnie mieć poczucie wygody, komfortu i dostępu do wszystkich technologii, które na co dzień pomagają nam żyć i pracować.
Chyba tylko w Nowej Zelandii miałem podobne odczucia. Gdy pomyślę o czynnikach, które wpływają na to jaka jest Nowa Zelandia, to dochodzę do wniosku, że te kraje są de facto prawie takie same.

Właśnie w Reykjaviku, mimo że to stolica, nie spotkałem się z żadnymi barierami, które by mnie, zwykłego, prostego, nic nieznaczącego człowieka oddzielały od tego wszystkiego co charakterystyczne dla stolic: administracji, władzy, wielkiej polityki czy finansjery. To właśnie w mieście nad Zatoką Mgieł praktycznie zawsze mogę wejść do budynku rządowego po to by skorzystać z toalety, odpocząć w parku, który jest częścią Parlamentu czy zrobić sobie zdjęcie w holu Pałacu Prezydenckiego. A to wszystko nie spotykając ani jednego policjanta. Tak, zgadza się, podczas mojej wizyty w tym mieście przez cały dzień nie widziałem ani jednego mundurowego, ani raz nie przechodziłem przez wykrywacze metali, a mojego bagażu ani raz nie musiałem okazywać do inspekcji komukolwiek. Podczas zwiedzania nie zauważyłem nigdzie ani jednej kamery monitoringu. Dodam także, że w islandzkiej policji służy ogółem 720 funkcjonariuszy, a kraj ten nie ma żadnych formacji wojskowych. Czy w związku z tym faktem Reykjavik jest miastem niebezpiecznym? Absolutnie nie, to najbezpieczniejsza stolica w Europie, gdzie w całym roku 2020 miało miejsce 7 (słownie siedem) przestępstw, które zakończyły się procesem sądowym. Natomiast pełno tu parków, dosłownie są wszędzie. Czasami są malutkie, wciśnięte pomiędzy kolorowymi kamieniczkami, którymi wypełnione jest centrum miasta. Choć miałem wrażenie, że jednak miasteczka. Ale są także i większe, naprawdę spore. Wiją się całymi kilometrami pomiędzy dzielnicami niskich parterowych domów i niewielkich bloków mieszkalnych. Wszystko to jest czyste, nigdzie na ulicy nie ma śmieci, starych podartych reklam, rdzewiejących czy gnijących konstrukcji, a jeśli natkniecie się gdzieś na plac budowy to będzie on zasłonięty zadbanym gustownym parkanem. Miasto sprawia wrażenie kompletnego, które zbudowano raz a porządnie. Według planu, z głową i pietyzmem.

Ale nie zawsze tak było. Stolica Islandii jest jednocześnie pierwszym miastem zbudowanym na wyspie. Praktycznie aż do końca XIX wieku była miastem malutkim, wręcz portową wioseczką bez podstawowej infrastruktury potrzebnej mieszkańcom i odwiedzającym. Dopiero XX wiek przyniósł Islandczykom z dawna oczekiwane zmiany, które uczyniły ich życie nie tylko spokojnym, ale i wygodnym.

Kolejna wyprawa do Islandii z Rek Travel 2-12 października 2022.